Fokker po czesku
Rewolucja w skali 1:72 trwa. Co prawda nadal nie wiem na czym polega, ale mniejsza z tym- ważne że od czasu do czasu Eduard wypuszcza nowe modele. Jak np. całkiem świeży Fokker D.VII celebrujący stulecie zakończenia Pierwszej Wojny Światowej. Rok później. To złośliwości mamy za sobą, przejdźmy do modelu.
D.VII na bogato
Eduard nie wypełnia tutaj swoim produktem żadnej pustej niszy, bo w końcu modele myśliwca tego typu ma niejeden producent w swojej ofercie. Jednak gdy wybór sprowadza się w zasadzie do Revella z lat sześćdziesiątych, czy mniej lub bardziej "shortrunowych" zestawów firm MAC czy Roden, to ja chętnie zobaczę nowe opracowanie na bardziej współczesnym poziomie.
W pierwszym rzucie (nie licząc promocyjnej wersji z targów w Norynberdze) otrzymaliśmy zestaw w edycji „Profipack” (numer katalogowy 70131), czyli doposażonej w parę dodatków typu maski czy blachy. Nieuchronnie za nim podążą kolejne, także te biedniejsze, zwane dla niepoznaki weekendowymi. Przyjrzyjmy się bliżej temu pierwszemu.
Zestaw
Wielkość pudełka z charakterystycznym pomarańczowym pasem może trochę dziwić, biorąc pod uwagę wymiary odwzorowywanego samolotu, ale przynajmniej nikt tym razem nie będzie kręcił skeczy o gotowaniu ramek
Zresztą w środku wcale nie ma aż tak dużo wolnego miejsca, jak byśmy się mogli spodziewać. Znajdziemy tam bowiem aż cztery ramki z szarego plastiku, dwa arkusze kalkomanii, dwa arkusiki masek, małą blaszkę z malowanymi elementami fototrawionymi i instrukcję.
Ramka „A” zawiera szereg mniejszych elementów potrzebnych do budowy miniatury i z całą pewnością znajdziemy ją jeszcze w niejednym zestawie z innymi wersjami produkcyjnymi Fokkera D.VII.
Dokładnie to samo tyczy się ramki „B”.
Ramka „C”, oznaczona jako „Fokker D.VII (OAW) late”, zawiera połówki kadłuba z okapotowaniem silnika charakterystycznym dla egzemplarzy późnej produkcji austriackich zakładów. Plus dolny płat i parę innych elementów.
„D” („Fokker D.VII (OAW) mid”) to głównie drugi, niepotrzebny w tym wydaniu kadłub z detalami odpowiednimi dla egzemplarzy ze środka produkcji OAW, oraz górny płat.
Co bardziej spostrzegawczy czytelnicy zwrócili pewnie uwagę na mnogość niektórych elementów. Bo to nie tylko nadmiarowy kadłub, ale i masa innych części nie przyda nam się przy budowie zgodnie z instrukcją. Wystarczy spojrzeć na schemat zawarty w tej ostatniej, gdzie kolorem niebieskim zaznaczone zostały zbędne elementy.
Na szczęście Eduard nie bawi się w (bezsensowne zazwyczaj) wycinanie części z ramek i dostajemy 6 wersji kół podwozia, 8(!) śmigieł czy 9(!) wzorów chłodnicy. Dzięki temu trochę łatwiej zbudować inny egzemplarz niż zestawowe kalkomanie przewidują. Fajnie.
Plastik
Bliższa inspekcja plastikowych elementów nie psuje dobrego pierwszego wrażenia. Odlewy są ładne, z wyraźnymi detalami i bez zapadnięć tworzywa. Uporczywe poszukiwania ujawnią bardzo delikatne nadlewki tworzywa w miejscach łączenia form na kilku elementach (jak np. usterzenie poziome czy krawędź spływu dolnego płata), ale uporanie się z nimi to zwykła formalność.
Właśnie- płaty. Te odlane są w całości, bez jakichkolwiek zapadnięć tworzywa, z delikatnie odwzorowanymi wzmocnieniami na żebrach, które mogą się spodobać.
Warto wspomnieć że skrzydła dolnego płata stanowią jeden segment, tak jak np. w Fokkerze Dr.I tego samego producenta, co znakomicie uprości kwestię zachowania odpowiedniej geometrii tychże.
Maszyny z późnej serii produkcyjnej zakładów w Pile można rozpoznać po charakterystycznym wzorze otworów wentylacyjnych na okapotowaniu silnika, całkiem ładnie odwzorowanym na modelu.
Jak już przy kadłubie jesteśmy- dosyć słabo wygląda wnętrze tegoż w okolicy kokpitu ze śladowo zaznaczoną kratownicą.
Nie oznacza to jednak, że wnętrze zostało potraktowane po macoszemu. Jest co najmniej przyzwoicie, a np. taki fotel pilota z ładnie odwzorowaną poduchą sprawia całkiem sympatyczne wrażenie.
Wracając jeszcze na chwilę na zewnątrz kadłuba- dosyć ciekawie rozwiązana została kwestia szycia widocznego na spodzie. Jest to oddzielny element wklejany w odpowiednie wgłębienie powstałe po sklejeniu połówek. Zupełnie jak w troszkę większych modelach Wingnut Wings.
Mniej za to podoba mi się makieta silnika, choć z drugiej strony i tak nie będzie ona zbytnio widoczna w gotowej miniaturze, więc może nie ma co rwać szat.
Montaż zastrzałów, który w modelu „szmatopłata” może być istnym horrorem, nie zapowiada się w tym przypadku tak strasznie. Sensowny projekt przejawiający się np. w skonsolidowaniu części wsporników baldachimu do jednego elementu powinien ułatwić tę część budowy. Chyba że uda nam się połamać te jak by nie było dosyć cienkie elementy.
Dla równowagi- koła. Nie nie- całkiem ładnie wyglądają. Ale przy takiej mnogości wersji (6!) trochę rozczarowuje brak elementów do budowy odmiany „gołej”, z widocznymi szprychami.
Ogólnie rzecz biorąc wypraski prezentują się bardzo porządnie i trudno im coś poważnego zarzucić. Dodatkowym atutem jest cała masa dodatkowych elementów, które mogą przydać się i w innych budowach.
Elementy fototrawione
Dołączona do zestawu niezbyt oszałamiających rozmiarów blaszka zawiera kilkanaście najpotrzebniejszych części, w tym chłodnice karabinów czy pasy pilota. Jak na produkt barwiony, za którymi raczej nie przepadam, wygląda to nawet całkiem nieźle. Chociaż przyznać trzeba, że tych malowanych powierzchni jest niewiele, więc może to po prostu dlatego.
Nie jest zaskoczeniem (mając w pamięci części plastikowe), że na blaszce nie znajdziemy elementów kół szprychowych, cóż... Modelarze chcący wykonać Fokkera z takimiż będą musieli rozejrzeć się chociażby za produktami rodzimego Parta.
Maski
Dwa małe arkusiki masek ułatwią nam tylko i wyłącznie malowanie kół podwozia. Wykonane są jak to u tego producenta z popularnej żółtej taśmy Kabuki i w zasadzie tyle na ich temat można powiedzieć przed zastosowaniem.
Jakby natomiast ktoś się zastanawiał po co w zestawie dwa arkusze- już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż jeden służy do malowania kół z płóciennymi pokryciami o jednolitym kolorze, a drugi wykorzystujemy malując maszynę Augusta Rabena, która to miała te w dwóch kolorach.
Kalkomanie
Oznaczenia dla pięciu zaproponowanym przez Czechów malowań mieszczą się na jednym, średnich rozmiarów kartoniku i wydrukowane są całkiem porządnie. Bez problemu odczytamy np. napisy eksploatacyjne.
Warto w tym miejscu nadmienić, że wykonując miniaturę samolotu z pudełkowej ilustracji możemy sobie wybrać w którą stronę ma być skierowany smok na prawej stronie kadłuba. Nie jest znane historyczne zdjęcie ukazujące ten aspekt malowania maszyny Wilhelma Leusha, więc Eduard dał nam dwie wersje, zwalając tym samym wybór na nas.
Drugi, zdecydowanie większy arkusz to płótno drukowane przeznaczone do pokrycia płatów. Żaden z pięciu pudełkowych samolotów nie miał pokrycia tego typu widocznego na kadłubie, stąd też kalkomanie tylko na skrzydła. No, plus dwa kawałki przeznaczone do wklejenia wewnątrz kokpitu, jak już mamy być dokładni.
Pięciokolorową Lozenge otrzymujemy w postaci poszatkowanej na odpowiednie pola, gotowej do nakładania, wraz z całą masą pasów stosowanych np. na żebrach płatów. Nakładanie tego wszystkiego na model na pewno chwilkę zajmie.
Oczywiście kwestą otwartą pozostaje trafność zastosowanej kolorystyki. Otóż Eduardowi wyszło to znakomicie/fatalnie (niepotrzebne skreślić). Inaczej mówiąc- nawet nie będę próbował podejmować tego tematu, niech każdy oceni sam. Nadmienię tylko że w moim egzemplarzu żółty kolor zdaje się być wydrukowany z minimalnym przesunięciem.
Instrukcja
Tutaj bez zaskoczeń. Kredowy papier, kolor i czytelne rysunki do których wszyscy zdążyli się już chyba przyzwyczaić.
Pewną nowością może być za to dobór sugerowanych farb. Oprócz produktów Gunze tym razem pojawiają się także numery z palety Mission Models. Ale nikogo kto przegląda comiesięczne „Eduard info” zapewne to nie zdziwi.
Malowania
Zestaw umożliwia nam wykonanie jednej z pięciu wersji, częściowo znanych z wcześniejszych produktów w skali 1:48.
Każda maszyna została ukazana w instrukcji na czterech rzutach zawierających zarówno informację na temat malowania jak i rozmieszczenia kalkomanii.
Jest kolorowo i dosyć ciekawie, ale nie sposób przemilczeć ewidentnego braku- oczywisty minus za brak akcentu polskiego. Wiadomo „niemcy-ulubieńcy” itd. Będzie trzeba ratować się „aftermarketami”.
Warto?
Już tak całkiem poważnie i bez złośliwości- wygląda to wszystko całkiem zachęcająco i cieszy mnie że popularny „Edek” wrócił do siedemdwójkowych tematów pierwszo-wojennych. Teraz tylko czekać na kolejne wersje którymi czeski wytwórca nas nieuchronnie uraczy. Albo lepić tę, tak też w sumie można.